Jeszcze jakieś rozmowy, przechadzki, jazdy trolejbusem, odwiedziny, spotkania, szczegóły, to ostatni dzień w Budapeszcie, przyjaciele pomogli Zygmuntowi zdobyć ropę do Toyoty (cudzoziemcom normalnie się nie sprzedaje) i jutro o świcie możemy ruszać. Obiad w secesyjnej restauracji New York (z Panią Gracją rozrzutnością tą zwykliśmy byli wieńczyć niegdysiejsze tutaj pobyty), za socjalizmu New York przechrzczono na Hungarię, a obecnie obie nazwy współistnieją na szyldzie w ramach kompromisu: Hungaria – New York. Tutaj trwa, brzęcząc cienkimi szkłami i szeleszcząc bielą serwetek, dziewiętnasty wiek, Austro-Węgry z literatury, starzy kelnerzy wprowadzają w dawny świat gołowąsych adeptów, bez gniewu, lecz stanowczo tłumacząc im, jak się kładzie sztućce, jak ujmuje butelkę by pochylić ją na[d] kieliszkiem. Lecz ten azyl niedzisiejszości przysługuje nam nie na długo, opuszczamy go nie wiedząc nawet, czy przez moment nieobecności nie zostaliśmy w tyle za własnym wiekiem, wciąż przyśpieszającym biegu i samemu sobie szykującym niespodziankę za niespodzianką.
Budapeszt, 24 października
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.